The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom pokazało mi, jak mało jestem kreatywny (RECENZJA)

Muszę wam przyznać, że nie jestem wielkim fanem The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Przy grze spędziłem może 40 godzin i choć bawiłem się dobrze, to nie do końca rozumiałem te wszystkie zachwyty nad produkcją Nintendo. Do bezpośredniej kontynuacji w postaci Tears of Kingdom podchodziłem zatem z umiarkowanym entuzjazmem. Nintendo już wielokrotnie podczas tej generacji mnie zaskoczyło, ale nie spodziewałem się, że tak wciągnie mnie najnowsza przygoda Linka.

W hitchcockowskim stylu

Nowa przygoda zaczyna się od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi. Link z Master Swordem i w najlepszej formie eksploruje podziemia zamku Hyrule wraz z księżniczką Zeldą. W pewnym momencie trafiają oni na uśpione tam zło w postaci pewnego niegodziwca. Po brutalnym starciu Link budzi się w nieznanym miejscu mocno osłabiony i nie ma pojęcia gdzie może być Zelda i tak po raz kolejny rusza na jej poszukiwania.

Postać z gry Tears of the Kingdom

Historia Breath of the Wild mnie nie porwała, tymczasem w Tears of the Kingdom od pierwszych minut zaangażowałem się w najnowszą opowieść Linka. Przede wszystkim już od początku poznajemy główny czarny charakter, którego ogólny projekt bardzo przypadł mi do gustu. Mamy też konkretne, jasno zarysowane zadanie główne, a Zelda jest cały czas obecna w historii. Naprawdę byłem ciekaw, co odkryję z każdym postawionym krokiem

Trochę jak Elden Ring?

Nie zrozumcie mnie źle, Tears of the Kingdom potrafi być wymagające, ale absolutnie nie jest to poziom soulslike’ów. To, co mnie urzekło najbardziej w produkcji Nintendo i od razu przywiodło mi na myśl Elden Ring, to fakt, że deweloperzy nie traktują nas jak idiotów i chcą, abyśmy sami odkrywali pewne mechaniki oraz tajemnice gry. Do tego dochodzi ogromna swoboda w eksplorowaniu świata. Elden Ring sprawiło, że zupełnie inaczej spojrzałem na gry z otwartym światem i ten dreszczyk emocji, który towarzyszył mi podczas odkrywania nowego, nieznanego świata stworzonego przez From Software, to coś, czego brakowało mi, aż do najnowszej przygody Linka i Zeldy.

Zrzut ekranu z gry Tears of the Kingdom

Tears of the Kingdom to raj dla kreatywnych graczy

Zagadki logiczne w poprzedniku Breath of the Wild strasznie mnie męczyły. Ku mojemu zaskoczeniu w Tears of the Kingdom sprawiały mi mnóstwo radości. Przyznam się bez bicia, że na niektóre potrafiłem poświęcić nawet kilkanaście minut, ale po pokonaniu tych najtrudniejszych satysfakcja była ogromna. Zagadki, ale w zasadzie niemal każdy element produkcji, zyskał na wprowadzeniu nowych wyjątkowych zdolności. Co istotne już po kilku godzinach zabawy nasz protagonista ma dostęp do większości głównych umiejętności, co sprawia, że możemy bardzo szybko odkryć pełen potencjał gry.

Jedna z najbardziej podstawowych, ale i wręcz fundamentalnych zdolności Linka sprawia, że możemy połączyć ze sobą dowolne przedmioty. Dotyczy to niemal wszystkich elementów w grze, więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby połączyć kijek z pobliskim głazem, dzięki czemu uzyskamy całkiem solidną broń obuchową. W ten sposób możemy również sprawić, że zwykła strzała w połączeniu z pewnym wyjątkowym owocem przemieni ją w wybuchową niespodziankę dla naszych nieprzyjaciół.

Link z gry The Legend of Zelda

W zasadzie już ta jedna zdolność sprawiła, że Tears of the Kingdom obnażyło mój brak kreatywności. W pewnym momencie rozgrywki poczułem w sobie zew Boba budowniczego i postanowiłem zbudować własny pojazd. Połączyłem kilka desek z kołami i silnikiem, a dzięki temu otrzymałem własny wóz, którym nie tylko służył mi jako środek transportu, ale również narzędzie do szybkiej eliminacji przeciwników. Satysfakcja i radość była ogromna, ale dzień później zobaczyłem, co robią najwięksi fani Zeldy, a tam konstrukcje były wręcz szalone. W tym choćby sterowany wóz-pułapka rodem z Mad Maxa, który nie tylko świetnie wyglądał, ale również chwytał i miażdżył przeciwników. Po prostu niewiarygodne.

To oczywiście zaledwie ułamek tego, na co pozwala na The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Manipulacja czasem, przenikanie przez sufity (tak dobrze czytacie) czy właśnie możliwość łączenia przedmiotów sprawiają, że zarówno podczas starć, eksploracji, czy rozwiązywaniu zagadek cały czas czujemy wyzwanie i świeżość rozgrywki.

Końca nie widać?

Tears of the Kingdom to gra wręcz monstrualnych rozmiarów. Oczywiście są już speedrunnerzy, którzy ukończyli grę w 1,5 godziny, ale większość graczy poświęci na eksplorację świata gry znacznie więcej. Już sam rozbudowany prolog, który pełni również rolę samouczka, potrafi zabrać kilka, a nawet kilkanaście godzin. Więc jestem świadom tego, że z łatwością znajdą się gracze, którzy w The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom spędzą trzycyfrową liczbą godzin.

Screenshot The Legend of Zelda

Szczególnie że świat gry składa się w pewnym sensie z trzech ogromnych warstw. Pierwsza z nich to wyspy zawieszone wysoko na niebie, druga to właściwy kontynent, a trzecia to ogromne podziemia, do których dostęp uzyskamy, wykonując jedno z zadań pobocznych. Oczywiście każda z tych warstw różni się od siebie znacząco i oferuje różnego rodzaju wyzwania. Podczas zabawy w Tears of the Kingdom nie spotkała mnie nawet chwila znużenie czy irytacji. Świat gry został zaprojektowany wręcz perfekcyjnie. Zadania poboczne, wyzwania czy rozsianie po świecie gry wydarzenia nie przytłaczają, jak choćby w ostatnich odsłonach serii Assassin’s Creed.

Nic lepszego na Nintendo Switch nie powstanie

Zawsze gdy mam wrażenie, że na Nintendo Switch nic już ładniejszego i bardziej imponującego nie powstanie, to japoński producent udowadnia mi, że się mylę. Tears of the Kingdom wygląda i działa po prostu rewelacyjnie, zarówno w docku, jak i trybie przenośnym. Trudno uwierzyć, że taką jakoś oprawy wizualnej jest w stanie zapewnić sprzęt, który na karku ma już 6 lat, a i w dniu swojej premiery nie należał do najmocniejszych na rynku. Urzekają takie detale jak możliwość ścięcia trawy ostrą bronią białą albo klimatyczna burza z ulewnym deszczem. Tym razem jestem jednak już niemal pewien, że na popularnym “pstryczku” nie zobaczymy nic bardziej imponującego od Tears of the Kingdom. Twórcy gry wykorzystali dosłownie 100% możliwości sprzętu i z niecierpliwością czekam na następcę Switcha.

The Legend of Zelda zrzut ekranu

Ocena

Chyba już znacie odpowiedź na to pytanie. The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, to jedna z najlepszych gier na Nintendo Switch i choćby tylko dla niej warto kupić konsolę japońskiego producenta. W pewnym sensie otrzymujemy więcej tego samego, ale twórcom udało się w jakiś magiczny sposób sprawić, że niemal każdy element produkcji ulepszono w porównaniu do oryginału. Fabuła jest ciekawsza, zagadki lepsze, a nowe zdolności sprawiają, że zarówno eksploracja, jak i walka pozwalają na naprawdę szalone akcje. Śmiało mogę stwierdzić, że nawet jeśli nigdy nie mieliście styczności z serią, to i tak w Tears of Kingdom znajdziecie mnóstwo znakomitej zabawy, tu jest po prostu magicznie. Murowany kandydat do gry roku i bardzo mocne 9/10.